Czas ruszać dalej. Było już po 18, więc to najwyższy czas, żeby ruszyć w dalszą drogę. Nie mieliśmy już nadziei, że dojedziemy do Walencji, jednak chcieliśmy dostać się chociaż do Tarragony i tam spędzić noc. Z napisaną kartką szliśmy chodnikami Setgise i usiłowaliśmy zatrzymywać samochody. Przecież tu miały miejsce na postój. A jednak nikt się nie zatrzymał. Wyszliśmy za miasto. Droga zdecydowanie nie była przeznaczona dla pieszych. Chodnika nie było, a samochody nie mogły się tu zatrzymywać. Szliśmy tak podziwiając okoliczne miejscowości, sady oliwne, uprawy i wsłuchując się w odgłosy natury co rusz przeplatane z dźwiękiem nadjeżdżających samochodów…. Szliśmy i szliśmy a nadal nikt się nie zatrzymał. Zaczęło się ściemniać.
|
a może wrócić do Barcelony? Jest znacznie bliżej |
Przyznam szczerzę, że na samą myśl o spaniu gdzieś w przydrożnym sadzie oliwnym z dziwnymi dźwiękami otaczającymi nas dookoła od razu cierpła mi skóra. Hiszpania nie jest na tyle bezpiecznym krajem, żeby spać na poboczu. Zresztą nie mieliśmy nawet koca, a noce nie były już takie ciepłe. Boże, pomóż- pomyślałam. Przecież wszyscy Hiszpanie nie mogą być bez serca. Teraz nie mięliśmy już wątpliwości. Hiszpanie po prostu się nie mają kultury podwożenia autostopowiczów. Prawie każdy ma swój samochód, więc kto miałby jeździć autostopem?
Nadzieja umiera ostatnia. Nasza tliła się już tylko małym światełkiem, gdy w ciemności, ujrzeliśmy samochód stojący w bocznej drodze. Nie wiedzieliśmy, czy ktoś stamtąd wyjeżdża, czy może zatrzymał się, żeby nas podwieźć. Kobieta przepakowywała rzeczy do bagażnika. Czekała na nas. Jesteśmy uratowani!
Marta też nie była Hiszpanką. Pochodziła z Meksyku. Przez kilka lat mieszkała we Francji gdzie stop jest bardzo popularny. Zauważyła nas w ciemności, zatrzymała się w najbliższej drodze, bo bała się łamania przepisów. Była bardzo sympatyczna. Przyjechała na festiwal do Sedise, a teraz wraca do domu, gdzieś za Tarragonę. Przez całą drogę to Damian z nią rozmawiał, a ja usiłowałam zapomnieć o chorobie lokomocyjnej, która znów odezwała się w najmniej odpowiednim momencie. Nasza droga do Tarragony trochę się wydłużyła, bo Marta co rusz gubiła orientację i kilkakrotnie objeżdżała ronda, bądź wracała się przez całe miasta, gdy okazywało się, że jedziemy w nieodpowiednim kierunku. Wjazd do Tarragony też przerósł jej możliwości. Najpierw wylądowaliśmy miejscowość dalej, a później wjechaliśmy do portu miejskiego. Zakaz wjazdu. Co dalej? Na szczęście była na tyle uprzejma, że nie zostawiła nas w tym porcie. Wjechaliśmy do centrum miasta. Tego dnia był mecz Real Madryt z Fc Barcelona. Wynik 2:2. Kibice tłumnie siedzący w pubach byli niepocieszeni.
Nie planowaliśmy noclegu w Tarragonie więc nie mieliśmy zarezerwowanego hostelu. Było już po północy. Marta bez pytania nas o zgodę, weszła do pierwszej lepszej knajpki i poprosiła o możliwość skorzystania z Internetu. Przecież nikt nie odmówi kobiecie. Najtańszy, tzn jedyny hostel kosztował 40 euro za pokój. Zdecydowanie wygórowana cena jak za hostelowy pokój, ale też zdecydowanie zaniżona gdy widnieje perspektywa spania na mało przyjemnej plaży. Marta podwiozła nas poda sam hostel.
Zostawiliśmy bagaże i wybraliśmy się na spacer nad morze. To był najgorszy spacer w moim życiu. Weszliśmy na deptak ciągnący się wzdłuż parkingu dla samochodów. Spacerowaliśmy zamyśleni, gdy nagle usłyszeliśmy i zobaczyliśmy samochód zbliżający się do nas w szybkim tempie. Stałam sparaliżowana strachem. Samochód podjechał do nas i nagle skręcił na parking. Po prostu ktoś zrobił głupi kawał. Miałam serce w gardle i wizualizację jak to podbiega do nas z nożami i żąda oddania wszystkich pieniędzy, zabija a ciała wyrzuca do morza. Jeszcze nigdy tak się nie trzęsłam. Niby jestem taka odważna, a w perspektywie zbliżającego się niebezpieczeństwa nagle panikuję. Na szczęście nic się nie stało.
Nie mięliśmy nic do picia więc wyruszyliśmy na poszukiwanie sklepu. Miasto było puste. Nie było nawet kogo zapytać o najbliższy sklep. Jedynie jakiś zagubiony miejscowy, pijany w trzy dupy ze znajomością podstaw angielskiego wytłumaczył nam, że nocny sklep znajduje się 500 metrów dalej. Jak się później okazało, było w samym centrum, pod to pod samą knajpką gdzie wcześniej korzystaliśmy z Internetu. Niestety, my mieszkaliśmy na uboczu, więc do sklepu szliśmy 40 minut pod górkę. Nie było to 500 metrów tylko ok. 3 km. Miało być blisko a wyszło jak zwykle. Najwidoczniej jego angielski nie był aż taki dobry. Pomimo tego, że Tarragona podobno jest ekskluzywnym, turystycznym miastem, w sklepie po angielsku też nikt nie mówił. Zawsze pozostają moje podstawy hiszpańskiego. Oby były choć trochę lepsze niż tego chłopaka…..