Walencja – Las Fallas
Walencja… słysząc tą nazwę, czuję przyjemne kłucie w sercu. To moje miejsce na ziemi, taka destylacja w życiu. Kiedy pierwszy raz tu byłam od razu zakochałam się w tym mieście. Jest niesamowite, piękne, zadbane z długą piaszczystą plażą, piękną starówką klubami salsowymi i uprzejmymi ludźmi. Jak dotąd nie byłam w lepszym miejscu do życia, Ci którzy już tu byli zawsze wiedzą o czym mówię, Ci co jeszcze nie odwiedzili Walencji często jadą tam za moją namową i nigdy nie żałują.
Fallas
Fallas to święto ognia, corocznie organizowane z okazji zbliżającej się wiosny. Po zimie mieszkańcu sporzątają swoje domy i palą niepotrzebne rzeczy. Na Fallas palą karykatury wszystkiego co jest złe: politków, sytuacji ekonomicznych i kulturalnych. To takie wiosenne oczyszczenie do którego przygotowują się już rok wcześniej… ale o tym później.
Długo zastanawiałam się, czy jechać do Walencji w tym czasie. Nie lubię tłumów, a wiedziałam że studenci i dorośli z całej Hiszpanii zmierzają, żeby zobaczyć to szczególne, coroczne święto.
W końcu uległam, 20 euro za bilet w dwie strony to nieduże pieniądze a za to okazja do zobaczenia czegoś szczególnego, odwiedzenia znajomych i przekonania się, czy moja miłość do Walencji naprawdę jest szczera.
Wyjazd był o 9 rano. Ponad 40 autobusów w jednym miejscu czekających na studentów. – Jeśli to jest tylko jedna firma, to nie chcę wiedzieć, co będzie na miejscu – pomyślałam.
Jechałam ze znajomymi z Erasmusa, jednak każdy z nas dostał bilet do innego autobusu. Co za traf…
Dosiadłam się do hiszpańskich studentów. Trochę młodych, ale jak się później okazało, szybko znaleźliśmy wspólny język: longborad, teraz tylko to mi w głowie. Tęskniąc za motocyklem postanowiłam znaleźć sobie hiszpański zamiennik i właśnie na longboard padło. Zobaczymy, czy mi się spodoba, tak, jak mi się wydaje. Podczas pięciogodzinnej drogi mieliśmy czas żeby porozmawiać dosłownie o wszystkim, Z Madrytu do Walencji jest tylko 350 km, ale jak to zwykle bywa nie wyjechaliśmy na czas, z postoju tez wyjechaliśmy z opóźnieniem i w sumie ponad 1,5 h spóźnienia. Hiszpania! Normalne!
Wysadzili nas z autobusu i.. radźcie sobie sami. Akurat mi to nie przeszkadzało, bo przecież już to byłam i na pewno pamiętam moje ukochane miasto…
Pogoda była cudowna, świeciło słonce… Grzechem byłoby nie skorzystać z tego pięknego dnia… więc pierwsze kroki skierowaliśmy na plażę… a właściwie do metra… Sprawdziliśmy ceny biletów: bilet w jedną stronę 2, 5 euro? Przecież to dużo drożej niż w Madrycie!!!!
Gianluca (mój poprzedni współlokator, szalony włoski student) nie mógł uwierzyć mi na słowo i poszedł zapytać panią w informacji, gdzie powinniśmy pojechać. Pytał, pytał i pytał… a my tak czekamy śmiejąc się już , że za chwilę poprosi ją o rękę…
W końcu Pani doradziła nam 1 bilet na 10 przejazdów za 8,40 dla wszystkich, było dużo taniej.
Wcale nie łatwo było dostać się do metra. Najwidoczniej nie tylko my pomyśleliśmy o tym, żeby zwiedzanie rozpocząć od plaży. W końcu się udało i już w wagonie spotkałam znajomych z Madrytu. Jednak Walencja to małe miasto.
Na plaży wcale ni było tłumów, może jest ona tak duża, że po prostu nie było tego widać, Spacerowaliśmy deptakiem chłonąc promienie wiosennego słońca. Namówiłam moich przyjaciół, abyśmy jednak weszli na plażę – w końcu co to za wizyta na plaży, skoro nawet się na nią nie weszło. Jako jedyna zdjęłam buty i poczułam ukochany dotyk piasku pod stopami – ach, żyć nie umierać. Usiedliśmy nad brzegiem morza wsłuchując się w szum i wdychając jod, którego tak bardzo wszyscy potrzebowaliśmy. Dwóch śmiałków usiłowało pływać – usiłowało, bo jak dotknęłam wody to odskoczyłam od niej jako oparzona zimnem. Była lodowata.
Po plażowym odpoczynku czas na zwiedzanie miasta. Zostałam mianowana przewodnikiem. Dostałam mapę metra i patrząc na nią miałam pokazać moim znajomym najlepsze miejsca w Walencji. Poszliśmy do Ciutat de les arts i de les ciencies. To nowoczesny kompleks szklanych budowli w kształcie ryb, w których znajduje się akwarium, muzeum i kilka miej ważnych miejsc. Tam znów usiedliśmy. Piliśmy piwo, rozmawialiśmy, a czas szybko mijał. Zanim się obejrzeliśmy był już wieczór. Najwyższy czas, żeby zobaczyć centrum.
W centrum czekali na nas już moi znajomi. Salvę poznałam w Londynie, od razu znaleźliśmy wspólny język, byliśmy trochę jak brat i siostra. Od tamtego czasu się nie widzieliśmy. Teraz mieliśmy się spotkać po 2,5 roku, ciekawe czy nadal będziemy mieli tyle wspólnych tematów.
Postanowiliśmy, że do centrum pójdziemy pieszo. Szliśmy parkiem, który ciągnie się przez całe miasto. Kiedyś płynęła tu rzeka, a teraz pozostał piękny park przez który można spacerować w nieskończoność. Uprzedziłam ekipę, że do centrum to wcale nie jest blisko, ale nikomu to nie przeszkadzało. – mamy czas, przejdziemy się- powiedzieli. Po półgodzinnym spacerze zaczęli się niecierpliwić. -Na pewno wiesz gdzie idziesz? Możemy przecież już tutaj zostać, tylko wypijmy coś i zjedzmy a później pójdziemy do centrum, Przecież to już wygląda jak centrum- zarzucali mnie pytaniami. A ja wiedziałam gdzie idę i nie zamierzałam się zatrzymywać. Pamiętałam, że centrum jest piękne i jak już tam dotrzemy, na pewno nie będą tego żałować.
Anonymous
Cześć Teresa,
jestem pod wrażeniem wspaniałych zdjęć nie tylko z Hiszpanii.
Mam nadzieję , że tych zdjęć, zwłaszcza z Twoją osobą będzie jeszcze więcej.
Duże buziaki, Sławek.
17 kwietnia 2014 at 20:58
Teresa Chudecka
Sławku, dziękuję za ciepłe słowa. Oczywiście postaram się umieszczać więcej zdjęć. Niestety mnie zazwyczaj na nich nie ma, bo sama je robię. 🙂
pozdrawiam
23 kwietnia 2014 at 09:59
Pingback: bo skończyłam SWPS: Teresa Chudecka – Pismo Prywatne
2 czerwca 2016 at 19:20