Alicante – leniwe, hiszpańskie początki
Już na lotnisku zrobiło się gorąco. Pierwsze kroki skierowała do łazienki, aby zmienić ciepłe ubrania na te całkiem letnie: spodenki i sandałki. No, to teraz mogę jechać do Alicante.
Bez problemu usadowiłam się w autobusie z mapą w ręku. Usiadłam przy oknie podziwiając piaszczyste plaże i morze niewzburzone falami. Autobus wjechał do miasta. Starałam się sprawdzać wszystkie przystanki na mapie, żeby przypadkiem nie przegapić mojego. Zapytałam siedzącej obok Pani na którym przystanku jesteśmy, pani z uśmiechem pokazała mi dwa przystanki dalej niż powinnam wysiąść. Poderwałam się z siedzenia. -tranquilo, tranquilo, – hamuje mnie kobieta. No tak, przecież mam czas, tylko że nie bardzo uśmiecha mi się spacer przez całe miasto z moimi bagażami.
Wysiadłam w samym centrum. Rozejrzałam się dookoła i nigdzie nie dostrzegłam przystanku w przeciwnym kierunku. Napotkani przechodnie też nie wiedzieli – czy tu nie ma miejscowych? – pomyślałam zagubiona. Dopiero jakiś kelner zauważył, że chyba potrzebuję pomocy i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Podeszłam do niego zostawiając moje bagaże na środku ulicy z nadzieją, że nawet jak ktoś będzie chciał je ukraść, to nikt ich przecież nie uniesie, a już na pewno nie dobiegnie z nimi za daleko.
Zapytałam o przystanek. – A gdzie chcesz iść? – odpowiedział kelner pytaniem. Wskazałam na mapie miejsce. – przestań, przecież stąd jedzie tylko autobus lotniskowy, za który zapłacisz tyle samo co za taksówkę. Idź pieszo. To tylko 10 minut.- doradził.
Tak też zrobiłam. Obładowana jak osioł, jednak z wielkim bananem na ustach pospacerowałam we wskazanym kierunku. Niestety Alicante nie jest płaskim miastem i już po 10 minutach byłam jak kolejny zwierzak, tym razem spocona jak świnia, no może mała świnka. Usiadłam na schodach ciężko dysząc czekałam na Javiera.
Jego uśmiech poznałam z daleka. Jak na swoje 32 lata wyglądał bardzo młodo i zdecydowanie nie hiszpańsko. Jasne włosy i niebieskie oczy sugerowały irlandzkie pochodzenie, którego nie ma.
Poszliśmy do mieszkania, które znajdowało się na 10 piętrze jednego z najwyższych budynków w Alicante. Weszliśmy do środka. Od razu rzuciłam rzeczy w przejściu i poszłam podziwiać widoki, jakie rozciągały się z ogromnego tarasu otaczającego całe mieszkanie. Mogłam zobaczyć wszystkie strony świata. Z góry Alicante wydawało się mały miasteczkiem które można przejść w ciągu kilkunastu minut posiadającym prawie tak samo duży port. Wiele się nie pomyliłam.
Usiedliśmy na tarasie. No to co będziemy robić. Dostałam dwie możliwości, opcja pierwsza zawierała gotowanie paelli w domu i plażowanie, a druga jazdę na motocyklu i obiad w restauracji. Zdecydowanie wybrałam opcję 2. Wiedziałam, że Javier jest ratownikiem medycznym i na pewno nie zamierza mnie zabić.
Tak jak stałam, w sandałkach spodenkach i torebką przewieszoną przez ramię wsiadłam na motocykl. Nie sądziłam, że kiedyś się na to odważę, przecież tak bardzo nie lubię być plecakiem. Mimo wszystko tęsknota za motocyklem zwyciężyła. Javier jechał ostrożnie na każdych światłach opowiadając ciekawostki o mieście. Dowiedziałam się gdzie chodził do szkoły, gdzie pracuje i w jakiej dzielnicy mieszkają Cyganie trzymający osła w mieszkaniu na 4 piętrze – przecież nie zostawią go na dole, bo ukradną. A podobno kradną na potęgę. Wszystko co zostaje na noc na ulicy, rano znika bezpowrotnie. No, może nie do końca, bo Javierowi ukradli kiedyś skuter i… jeszcze tego samego dnia go odzyskał. Znają go tu prawie wszyscy. Nie tylko dlatego, że pochodzi a Alicante, ale również dlatego, że jako ratownik medyczny jest taką miejscową gwiazdą i jeszcze te jego ciągłe podróże.
Wyjechaliśmy za miasto jadąc nabrzeżem, przemieszczaliśmy się tą samą drogą, którą jechałam z lotniska. Mijaliśmy małe wioski, by dojechać w jakieś tylko Javierowi znane miejsce. W końcu dotarliśmy. -Jesteśmy, tutaj będziemy jeść obiad – powiedział Javier zatrzymując motocykl przy całkiem normalnej restauracji. Nie mogłam pojąć dlaczego przejechaliśmy taki kawał, żeby jeść właśnie tutaj. Dopiero później odpowiedź znalazła się sama.
Poszliśmy na plażę, na której poza nami było zaledwie kilka osób. – no to biegniemy do wody- bardziej stwierdził, niż zaproponował. Nawet nie protestowałam, nie po to przyleciałam do Hiszpanii, żeby nie wejść do wody. – ale ja nie umiem pływać- uprzedziłam. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem – nie umiesz? Przecież każdy umie pływać- powiedział stanowczo Najwidoczniej nie każdy. Szybko wytłumaczyłam mu, że pływam, ale na basenie i tylko, jeśli w zasięgu kilometra nie ma żadnej osoby mogącej zrobić falę, ale nad morzem przy takich falach to już raczej nie. Mimo wszystko wbiegliśmy do wody, która była lodowata. Pomimo słonecznego dnia wiał wiatr i były duże fale. Po kilku minutach stwierdziłam, że ja jednak wolę się opalać.
Położyliśmy się na ręcznikach i wpatrzeni w słońce zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi o planowanej podróży do Francji. Jedzie na motocyklu, żeby sprawdzić, czy taki wyjazd sprawi mu frajdę. To taki test przed podróżą do Indii, którą planuje. Okazuje się, że całkiem inne osoby, pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego mają wiele wspólnych marzeń. Tak właśnie było z nami. Bez końca mogliśmy rozmawiać o podróżach, życiu i wszystkim tym co jest nieistotne nie nudząc się przy tym swoim towarzystwem. Pewnie rozmawialibyśmy tak do nocy, gdyby nie to, że nie jadłam nawet śniadania, nie mówiąc już o obiedzie. Spakowaliśmy nasze rzeczy i poszliśmy do restauracji.
Prawie wszystkie stoliki były zajęte. Niezbyt młoda kelnerka podała nam menu napisane na kartce papieru. –Ty zamawiaj- powiedziałam, do Javiera wierząc w jego gusta kulinarne. Po chwili na naszym stole wylądowała butelka wina, sok, chleb, sałatka, paella, ryba, hiszpańskie klopsiki i dwa desery. To wszystko w cenie menu del Dia za 10 euro. Myślałam, że pęknę. Wszystko było przepyszne. Już chcieliśmy prosić o rachunek, kiedy do naszego stolika podszedł równie młody kelner. Zagadał do mnie po hiszpańsku. Koniecznie namawiał mnie na chupito, czyli kieliszek mocnego alkoholu. Odmówiłam. Już wino lekko zakręciło mi w głowie, jak wypiję jeszcze kieliszek, nie podniosę się o własnych siłach. Kelner nie dawał za wygraną. Przecież muszę spróbować miejscowego alkoholu. Poddałam się. Dostaliśmy dwa kieliszki z różnym alkoholami. Musiałam sobie jeden wybrać. Wybrałam ten, który wyglądał trochę jak likier. Rzeczywiście był bardzo słodki. Kelner z uśmiechem zapytał jaki ma być kolejny alkohol. Co to, to nie. –dlaczego? – dopytywał mnie nieustępliwie z jeszcze większym uśmiechem
– ponieważ nie chcę być pijana- odpowiedziałam coraz bardziej dziwiąc się jak dobrze idzie mi hiszpańska konwersacja. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, ale alkoholu nie wypiłam.Oczywiście poprzedni był za free. To właśnie hiszpańska gościnność.
0 Comments