Varadero – mój pierwszy kubański poranek
Poranek na Kubie. Przebudzam się po 5 czując przechodzące po ciele zimno. Wstaję aby wyciągnąć zapakowany w ostatniej chwili do plecaka śpiwór i zasypiam na nowo. Ponownie budzę się o 6 rano przyciskając do głowy poduszkę, która miała zagłuszyć pianie koguta. To nic, że późno dotarłyśmy do hotelu. W Polsce jest 5 godzin później, co oznacza, ze już południe.
F też już wstaje, za wcześnie, aby przestawić się na Kubański czas, nie tylko dla mnie, ale szczególnie dla mojego żołądka, który domaga się jedzenia.
Jesteśmy w Casa Particular – tak nazywają się miejsca na Kubie, w których można wynająć pokój. Miejsca muszą być zatwierdzone przez rząd. Właściciele płacą licencję i wysokie podatki. Dopiero teraz znalazłam siłę na rozejrzenie się dookoła i prysznic – nie ciepły, bo tutaj jest to luksusem, z ciśnieniem wody, który z normalnych 5 minut wydłuża go do 20. Szybko poddaję się – przemarznięta i niedomyta zakładam długie spodnie i sweter.
-To ma być Kuba – pomyślałam. No tak, przecież styczeń, to zima także tutaj. Temperatury spadają nawet do kilkunastu stopni, a dla mnie to prawie jak mróz.
Wszystkie rzeczy z plecaka wylądowały na podłodze. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do podróży i do układania na wierzchu tego, co jest najbardziej potrzebne. Zresztą i tak połowa bagażu to upominki dla kubańczyków.
Z całej sterty rzeczy wygrzebuję 4 pierogi– mój ostatni niezjedzony jeszcze polski obiad. Miałam je zjeść autostopowej podróży na lotnisko, ale przez całe 24 godziny nie znalazłam na to czasu. Teraz są jak znalazł. Dzielę się z nimi z F.
–ale pycha te Wasze pierogi – mówi ciesząc się z tego, ze mamy coś do jedzenia. Mogłybyśmy zamówić śniadanie, ale to dodatkowe 4 CUC (dolary) , a mój codzienny budżet został prawie w całości pokryty przez cenę noclegu i taksówkę z lotniska.
Jest jeszcze ciemno, jednak postanawiamy iść na plażę. W długich spodniach i swetrze, z tłustymi włosami wychodzę w ciemność.
Na ulicy kilka zapalonych lamp i pianie koguta. Teraz przypominam sobie, ze to właśnie on budził mnie w nocy co kilka godzin. Lampy rzucają lekkie, niewystarczające światło na otaczające budynki. Na tyle wystarczające abym mogła zauważyć, że są obdrapane. Z dwóch bloków stojących przy samej ulicy odpada farba, czuć też zapach benzyny – ten sam, który uderzył mnie od razu po wyjściu z lotniska, tak jakby znalazła się tuż obok stacji benzynowej.
Przed blikami stoją dziwne rowery na trzech kółkach, które tutaj służą za środek komunikacji miejskiej i stary, równie mocno obdrapany samochód, zamiast kół postawiony na cegłach.
Poza szczekaniem psów panowała cisza. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to jedna z niewielu chwil na Kubie, kiedy mogłam rozkoszować się taką ciszą…
Mijamy jeszcze puste ulice nie do końca wiedząc gdzie znajduje się plaża – według właścicielki casa particular, plaża powinna być 10 minut od domu. Zmierzamy w ciemności żałując, że nie wzięłam latarki.. i czegoś do jedzenia, bo znów zaczynałam być głodna. Jednak dwa pierogi to za mało.
Dochodzimy do wody – to jeszcze nie morze, ale kanał. Przed nami wielki most. Im bliżej niego, tym robi się jaśniej i głośniej. Coraz więcej rozbudzonych samochodów przemierza główną, jedyną drogę łączącą Hawanę z Varadero – najważniejszym ośrodkiem turystycznym Kuby. Moje rozbiegane oczy goniły za starymi samochodami, w prawie idealnym stanie, jakby dopiero co wyjechały z fabryki – w najróżniejszych kolorach tęczy.
Za mostem czeka na nas inny świat – nie widać już obdrapanych bloków. Tylko drogie, luksusowe hotele i eleganckie domy do wynajęcia. Przyglądam się im z zaciekawieniem. Słyszałam już o „kubańskich” kurortach nie mających nic wspólnego z kubańską rzeczywistością, jednak Varadero wydawało się być takie naturalne – jak małe hiszpańskie miasteczko z kolorowymi domkami.
Zapytałam o plażę mężczyznę zamiatającego chodnik.
– Playa? – uśmiechnął się. Wystarczy skręcić w którąkolwiek ulicę i pójść nią do końca – odpowiedział.
Varadero to półwysep. Taki cypel otoczony wodą o długości 20 kilometrów. Plaża również rozciąga się na całej jego długości. Wchodzimy na jasny piasek. Od razu ściągam buty i czuje zimno pod stopami. Przede mną aż za horyzont rozciąga się plaża. Ładna, ale nie tak wyobrażałam sobie najbardziej znaną plażę na karaibskiej wyspie. Woda nie jest lazurowa, piasek nie jest gorący ani śnieżnobiały, palmy nie były na samej plaży… Za to tuż przy plaży znajdowały się hotele na przemian z pustymi, walącymi się budynkami, a na piasku leżały potłuczone butelki.
Na całej plaży zaledwie kila osób wybrało się na poranny spacer. Być może to efekt dopiero zaczynającego się poranka, bo wschodzące słońce znacznie poprawiło wygląd otoczenia.
Spacer po plaży zajął nam ponad godzinę. Po nim przyszedł czas na kawę.
W mojej głowie wciąż widniała niepewność dotycząca prawdziwego, kubańskiego życia. Kiedy leciałam do Varadero słyszałam, że to miasto nie ma nic wspólnego z prawdziwą Kubą. Postanowiłam jak najszybciej dowiedzieć się jaka jest ta Kuba. Postanowiłam zrobić to już przy mojej porannej kawie.
Idąc ulicą w jej poszukiwaniu, natknęłyśmy się na mały bar znajdujący się w drewnianej budce z namalowanymi palmami, przed nim kilka stolików i uśmiechnięci pracownicy, którzy już z daleka zapraszali nas na pinacoladę.
-nie pije alkoholu, tym bardziej nie o 8 rano – odpowiedziałam marząc tylko o kawie.
– przygotujemy Ci pinacoladę bez alkoholu – doświadczony kubańczyk nie dawał za wygraną.
-Dzięki, dla mnie tylko kawa – poprosiłam wiedząc, że na pewno za nią przepłacę. Nie wiedziałam tylko ile.
W budce nie było innych klientów, tylko jakaś młoda kubanka zaczytana w gazetę.
To świetna okazja do rozmowy i podpytanie o życie.
– Jakie jest życie na Kubie? – zapytałam przekornie – dla mnie przyjazd tutaj był marzeniem od wielu lat. Poznaję świat tańcząc, a Kuba na pewno jest miejscem, gdzie taniec odgrywa ważną rolę.
Mężczyzna popatrzył na mnie z uśmiechem – Jak to jak, bardzo dobrze, spójrz tylko dookoła. Mamy tu wszystko, niczego nie potrzebujemy.
– jak to?- zdziwiłam się -przecież ja mam plecak wypchany upominkami, bo podobno nic tu nie ma – powiedziałam nie mogąc uwierzyć w to, co mówi.
– Nie wiem, kto Ci to powiedział, ale to nie prawda – mężczyzna stwierdził przekonująco.
Poczułam się głupio. Nie wiedziałam komu wierzyć – kubańczykowi, który opowiada mi o swojej wyspie, czy komuś, kto był tu przejazdem i może tak naprawdę nic nie wiedział.
– A taniec? – szukałam pocieszenia.
– kubańczycy nie tańczą- to tylko legenda znana na całym świecie. Będziesz miesiąc na Kubie? Wystarczająco długo, żeby przekonać się o tym, że taniec jest tylko tam, gdzie są turyści.
Za to mają inną domenę – są bardzo weseli i nieźle naciągają turystów.
Kuba jest bezpieczna, nigdzie, nic Ci się nie stanie, za to na każdym kroku kubańczyk będzie wyciągał od Ciebie pieniądze – czego nawet nie zauważysz. Cały czas będziesz się śmiała, aż w końcu zostaniesz bez kasy…