Najpiękniejsze ekwadorskie drogi
Dzięki naszej maszynie mogliśmy jechać gdzie chcieliśmy kiedy chcieliśmy, często docierając do bardzo nieturystycznych miejsc polecanych nam przez napotkanych ludzi. Czasami miejsca okazywały się dziewicze i cudowne, czasami jednak zastanawialiśmy się, dlaczego właściwie nam je polecono. Tak też było z podobno słynną drogą idącą na północ od Cuenca. Miała być to droga położona pomiędzy pięknymi górami, przecinająca malownicze miejscowości. Okazała się, co najmniej przeciętna. Malownicze miejscowości były małymi wioskami z zamarłym życiem, a oddalone od niej góry ledwo były dostrzegalne. Na szczęście optymizmu nam nie brakowało i zawsze znajdowaliśmy pozytywne aspekty sytuacji. Dojechaliśmy do Sigsig – małego miasteczka o nazwie, której nie byłam w stanie wymówić ani zapamiętać. Według miejscowych było to największe i najpiękniejsze miasto w okolicy, według nas poza paniami plotącymi słomiane kapelusze, nie było tam nic szczególnego. Za to świetny pretekst, żeby zwiedzić wszystkie pralnie kapeluszy, zatrzymać się na kawę i cos słodkiego dla mnie, do tego potańczyć na głównym placu i stać się atrakcją dzieci w szkole, które widząc nasz taniec tłumnie przywarły do szyb. Postanowiliśmy nie jechać tą samą drogą dalej, ale odbić w inną, która miała zaprowadzić nas do La Lonja – kolejnej turystycznej miejscowości w Ekwadorze.
Tym razem zamiast pytać kogokolwiek, po prostu odbiliśmy w pierwszą drogę, która miała nas zaprowadzić do celu. Nasza intuicja nas nie zawiodła, pomimo tego, że celu nie było i nie było to droga była przepiękna. Znaleźliśmy się pośrodku pięknych, zielonych wzgórz na których stały malutkie domki. Co jakiś czas na naszej drodze stawało stado krów, które niewiele robiło sobie z naszej obecności i nie chciało się nigdzie przenieść. W wijącej się rzece kobiety prały ubrania i suszyły je na ułożonych kłodach. Wyglądały, jakby robiły to przez cały czas. Ten krajobraz tak nas zauroczył, że postanowiliśmy zatrzymać się na kawę. Stanęliśmy na poboczu w miejscu, w którym spokojnie mogliśmy zagotować wodę i przyrządzić jakąś przekąskę. Przecież ja wciąż byłam permanentnie głodna. Usiedliśmy na kawałku kłody podziwiając niespotykanie soczystą zieleń dookoła i zastanawiając się z czego żyją tutejsi mieszkańcy. Byli daleko do miasta, nie uprawiali też roli, ani nie chowali dużej ilości zwierząt – naprawdę nic poza praniem a mimo to, co jakiś czas można było zobaczyć nowe domy. Nie znaleźliśmy odpowiedzi na nasze pytanie, jednak na chwilę odłożyliśmy je na bok ruszając dalej. Wjechaliśmy w wysokie góry. Znów znajdowaliśmy się ponad 2000 n. p m. ale tymm razem ponad chmurami. Widoki zapierały mi dech w piersiach a Martinowi utrudniały i tak już kilkugodzinną jazdę po krętych drogach. Zapadał zmierzch a nam do La Loncha zostało jeszcze 2 godziny jazdy. Widziałam, że Martin jest już zmęczony, jednak wytrwale jedzie dalej. Planowaliśmy znaleźć jakiekolwiek miejsce campingowe i zatrzymać się tam na noc. Jednak deszcz który zaczął padać, sprawił, że „ jakiekolwiek” miało już inne znaczenie. Wszystkie miejsca, jakie wskazywała nawigacja okazywały się dawno nieaktualne. Zwodzeni tak kolejnymi campingami dotarliśmy w deszczu do La Loncha. Tym razem camping miał znajdować się trochę za centrum. Dojechaliśmy na miejsce, jednak nic nie wskazywało na jego istnienie. Przed nami tylko 4 gwiazdkowy hotel w pięknej kamienicy. Martin wyszedł zapytać o camping. Po kilkunastu minutach wrócił z wielkim uśmiechem na twarzy. – za hotelem nie ma campingu, jest tylko cmentarz, ale załatwiłem nam na dzisiaj pokój w 4-gwiazdkowym hotelu za 10 dolarów. Opowiedziałem o naszej podróży prosząc o możliwość rozłożenia się w garażu, a w odpowiedzi dostałem dla nas pokój, żono. – zaśmiał się z zaistniałej sytuacji. Nie protestowałam. Na jedną noc mogłam zostać nawet jego żoną, za suchy pokój, wygodne łóżko i możliwość umycia się. Weszliśmy do hotelu i …. Przez chwilę zastanowiłam się, czy nie chcę wrócić do naszego samochodu. W eleganckim, mało gustownie urządzonym holu wszędzie pełno symboli religijnych: na ścianach wisiały, krzyże, obrazy na komodach stały posągi świętych a na głównym miejscy ustawiona bożonarodzeniowa szopka. Nawet mi, jako religijnej osobie zrobiło się nieswojo. Zanim zdążyłam zgłosić swoje wątpliwości, z szaleńczym uśmiechem przywitał mnie właściciel taj całej szopki. – witam piękną żonę polkę – ach, jak się cieszę, że Was poznałem, cóż za niesamowita podróż- pocztówkę od Was obsadzę w ramkę i powieszę na recepcji, na pewno jesteście bardzo zmęczeni- zaczął swój wywód. Delikatnie podziękowałam za przywitanie i poprosiłam o klucz do pokoju. Zanim do niego dotarliśmy, musieliśmy przedostać się przez ten cały kościelny zbiór. Na szczęście w naszym pokoju było całkiem normalnie. Idealnie, żeby się umyć i wyspać.