Montanita – najbardziej (nie)lubiana plaża
To był deszczowy dzień w Bańos, który znów pokrzyżował mi plany. Powinnam się do tego przyzwyczaić, ponieważ to przecież pora deszczowa, a ja wciąż żyłam złudnymi nadziejami na słonce. Dzień wcześniej pomimo braku głodu wyszłam z Martinem, Anjelo i Oswalem na pizzę a później to oni wyciągnęli mnie do klubu salsowego. Kolejnego dnia planowali zostać jeszcze jeden dzień w Banos a ja chciałam podjąć kolejną próbę wyruszenia na wulkan. Na koniec wieczoru namawiali mnie na dołączenie się do nich – mamy jedno wolne miejsce w samochodzie – idealne dla Ciebie, będziesz nam towarzyszyła, zostaniemy jeszcze jeden dzień, a później wyruszymy na plażę –
Chciałam do nich dołączyć, ale kusiła mnie też wyprawa na wulkan. – pojadę z Wami, jeśli jutro będzie padać, jeśli będzie ładna pogoda wyjadę z samego rana – oświadczyłam zdecydowanie.
Przed pójściem spać spakowałam wszystkie swoje rzeczy – byłam gotowa do wyjazdu.
Obudziłam się z samego rana, wyjrzałam przez okno z nadzieją na słońce – niestety padał deszcz. Wiedziałam, że w taką pogodę nie mogę jechać na wulkan. Nie miałam innych planów, postanowiłam poczekać jeden dzień i pojechać z Martinem i jego towarzyszami nad morze. Zanim oni wstali zdążyłam zjeść śniadanie, popływać w lodowatej wodzie na basenie, poćwiczyć, odpowiedzieć na maile… a oni wstali dopiero po 10.
– Cześć, co słychać? Wciąż tu jesteś? – zapytał Martin
– mogę jechać jutro z Wami ? – odpowiedziałam z uśmiechem – pogoda jest okropna
– ale my nie jedziemy jutro, jedziemy jednak dzisiaj. Musimy tylko zjeść śniadanie – uśmiechnął się Martin – ale jasne, że możesz z nami jechać.
Śniadanie jedli przez 2 godziny, później przez godzinę się pakowali i w końcu o 1 byliśmy gotowi do wyjazdu. Jeszcze tylko termos z wrzątkiem do Mate i przymocowanie mojego plecaka na dachu samochodu, bo do środka się nie mieścił. Zajęłam moje miękkie miejsce na plecaku Martina i jedziemy!
Z Bańos do Montanity jest ok. 8 godzin jazdy autobusem, nasza podróż zajęła 1,5 dnia. 50 km/h to nie jest prędkość światła, do tego przystanki wszędzie tam, gdzie chcieliśmy, poszukiwanie wrzątku na mate i wieczne jej picie. Przejechaliśmy przez wysokość ponad 4200 m, gdzie poza oknem stały małe, ubogie chatki i grubo poubierani ludzie, przejechaliśmy przez góry i doliny, zostaliśmy na noc, w miejscowości na końcu świata, w której staliśmy się główną atrakcją. Z samego rana wyruszyliśmy dalej. Sama podróż z Martinem i jego ekipą była niezwykłym doznaniem. Angel – przyjaciel ojca zjednywał sobie ludzi na każdym kroku, gdziekolwiek się nie pojawił, wciąż opowiadał kawały i śmieszne historie ze swojego życia. Ojciec Martina, wiecznie uśmiechnięty pilot helikoptera, który jest najwierniejszym kibicem podróży swojego syna i co jakiś czas odwiedza go w nowych miejscach. Wszyscy pochodzą z Ushuaya. To najbardziej wysunięte miasto na południe Argentyny nazywane końcem świata. Oni podróże mają we krwi, bo ludzie z całego świata przybywają tam na wiele sposobów, aby móc zobaczyć koniec świata. Do całej ekipy jeszcze ja, polka z latynoskimi, wciąż nieodkrytymi korzeniami! 😛
Zmierzaliśmy do Montanity – zdecydowanie najbardziej znanej plażowej miejscowości w Ekwadorze słynącej z wiecznych imprez, hipisowskiego stylu życia. Montanitę zna każdy podróżnik, wielu z nich zostaje tu na dłużej, by spędzać dnie grając na gitarze, paląc zioło i tańcząc… Też chciałam tam jechać, ale z całkiem innych względów. Naiwnie wierzyłam, że będzie to miejsce, w którym potańczę salsę.
Zbliżaliśmy się do Montanity, jednak Martin odbił w polną ścieżkę.
– gdzie jedziemy? – dopytywaliśmy z ciekawością.
– zobaczycie – odpowiedział tajemniczo
Wjechaliśmy na górę z której rozpościerał się cudowny widok na okolicę. W oddali majaczyła Montanita. Rozpaliliśmy ogień by zaparzyć świeżą mate. Wypiliśmy ją zjadając nasze słodkie zapasy i podziwiając zachód słońca nad oceanem, nieświadomi tego, co czeka nas na miejscu.
Dojechaliśmy do Montanity. Już na obrzeżach miasta można zobaczyć jago hippisowsko – turystyczny styl. Stargany z kolorowymi ubraniami, drogie hotele, głośna muzyka na ulicy i wszędzie tłumy, tłumy, tłumy.
Moja nowa rodzina już tu była, więc bez uzgodnienia ze mną wyruszyła w kierunku pięciogwiazdkowego hotelu. Również nie pytając mnie o zdanie, zarezerwowała mi tam pokój. Nie podobało mi się to. Nikt nie zapytał mnie, czego ja chcę, a jakby zapytali, to na pewno bym odmówiła – że nie było mnie na niego stać. Nikogo to nie obchodziło bo rachunek został już uregulowany. Poczułam się źle, bardzo źle. Martin widząc moje samopoczucie próbował pocieszać mnie tym, że jego ojciec po prostu taki jest i że skoro jestem z nimi to jestem też ich częścią, więc dla niego to całkowicie normalne, że za mnie płaci. Martin też nie był zachwycony tym miejscem i obiecał, ze jak najszybciej wyjedziemy gdzieś, gdzie na pewno mi się spodoba.
Hotel z basenem, balkonami, śniadaniem…. A ja wcale nie potrzebowałam tego do szczęście. Marzyłam o ciszy i spokoju. Wiedziałam już, że moje nadzieje na tańczenie salsy mogą się tutaj nie spełnić.
Szybką kąpiel, moja jedyna sukienka, kolumbijski naszyjnik i już byłam gotowa do wyjścia. Zjedliśmy kolację w jednej z miejscowych knajpek. W tym czasie na ulicach zaczęły zbierać się prawdziwe tłumy okupujące bary z kolorowymi drinkami i głośną muzyką. Po kolacji my również usiłowaliśmy potańczyć, jednak tłumy i pijani ludzie skutecznie mnie do tego zniechęcili. Czułam, ze nie powinno mnie tam być. Chciałam jak najszybciej wyjechać. Wróciłam do hotelu pakując wszystkie swoje rzeczy. Wiedziałam, że muszę przeczekać noc, ponieważ o 3 nad ranem ciężko było się ruszyć gdziekolwiek, jednak z samego rana chciałam wyjechać. Postanowiłam zostawić swoje nowe stado i wrócić do samotnych podróży, za którymi teraz tak bardzo tęskniłam.
– zaczekaj do rana – powiedział Martin –pojadę z Tobą – ja też czuję, że to nie miejsce dla mnie – wiem, gdzie możemy rozbić namiot i jestem pewien, że zakochasz się w tym miejscu.
Uwierzyłam mu, z samego rana zapakowaliśmy plecaki i nie korzystając nawet z hotelowego śniadania opuściliśmy Montanitę.