Martynika- no to jesteśmy
Wyszliśmy wcześnie rano usiłując nikogo nie budzić. Na lotnisku byliśmy dwie i pół godziny przed czasem. Zadaliśmy bagaż i spokojnie czekaliśmy na przejście przez bramki. Zaczęliśmy o 11. Gdy zobaczyłam olbrzymią kolejkę stojącą przed nami już miałam wizualizację odlatującego samolotu. Lot o 12. 11.45 a my właśnie przeszliśmy. Na nieszczęście nasz terminal jest na samym końcu długiej hali odlotów. No to biegiem! Zdążyliśmy. Wszyscy już siedzieli na swoich miejscach. Na szczęście to nie tanie linie więc nasze miejsce nadal na nas czekało. Wewnątrz prawie sami Francuzi. Średnia wieku ok 45. Gdzie są wszyscy młodzi ludzie. Zapomniałam, że ich nie stać na takie wakacje. Przecież tam jest wszystko cholernie drogie. Mnie tez nie stać, ale na szczęście tam czeka już na nas Philip, nasz kolejny gospodarz….
A samolot….taaaaaaki duży. Śmiejcie się, śmiejcie, ale jeszcze nigdy takim nie leciałam, no bo gdzie. jak wszędzie tanie linie albo loty charterowe. A ten… taaaaaki duży. 320 osób na pokładzie, przemiłe panie stewardesy serwujące obiadek, kawkę, wino, wino, dużo wina… Heh na początku fajnie, piękne widoki, muzyka, filmy, obiad, muzyka, kawka, książka, muzyka ale to jednak 8 godzin. Ile można siedzieć na miejscu. Na szczęście sen jest lekarstwem na wszystkie dolegliwości, nawet nudę.
Zaczęliśmy lądować. Z góry mogliśmy podziwiać całą wyspę. I ja mam tu spędzić dwa tygodnie? To jakieś szaleństwo. Wyspa ma tylko ok 70 km długości i dużo mniej szerokości. Przecież przejdziemy ją w ciągu jednego dnia, no może dwóch… A trzech już na pewno …. Widok z samolotu nie powalił mnie na kolana. A myślałam ze powali, w końcu to sławna Karaiby. Zieleń, zieleń, dużo zieleni, pomiędzy tym jakieś domki i znów zieleń. No i góry oczywiście. Cała Martynika to teren górzysty i tylko jeden wulkan. Albo aż jeden. Chce na wulkan! Ale jeszcze nie teraz. Najpierw musimy wsiąść z samolotu. Jeśli nie będzie 30 stopni, to nie wysiadam. Było 29. Wysiadłam. W końcu leciałam tu przez pół świata.
No to jesteśmy. Jakoś nie czuć upału i jeszcze zaczyna padać. Pierwszy deszcz na Martynice od miesiąca. Martyniko dlaczego nas tak witasz? Deszcz szybko minął. Musieliśmy jakoś dostać się z lotniska do Fort de France, stolicy wyspy. Zatrzymaliśmy stopa jeszcze na lotnisku. Wow, nie wiedziałam ze będzie tak łatwo. To Węgier, jest tu na trzymiesięcznym kontrakcie. Nie jedzie do miasta, ale co tam, podrzuca nas. Jakoś udało nam się wcisnąć nas i plecaki do małej corsy. Jedziemy. Wiatr we włosach. On prowadzi boso. Niby nic, a jednak coś. Wjechaliśmy do miasta. Nowoczesne budynki stojące obok starych, opustoszałych ruder. Jakoś nie widzę tego bogactwa, a przecież tu wszystko takie drogie. Czekając na Philipa rozłożyliśmy się na deptaku. Przyglądaliśmy się miejscowym. To niedzielny wieczór a tłumów nie ma. Rodziny spacerujące z dziećmi. Dzieci bawiące się na placu zabaw. I jakaś szalona kobieta wrzaskiem zbierająca gapiów i skacząca z molo do wody. I tak bez końca. W porcie przycumowane drogie jachty na których śpią turyści. Przyplywają na wyspę tylko po jedzenie z Maca. Wszystko inne pozamykane. Tak, nawet Mac tu jest. Bo w końcu to przecież Europa. Tylko taka daleka.
Philip obiecał że po nas przyjedzie. I przyjechał…. Na motocyklu. Yyyy, jakoś nie widzę zapakowanych nas wszystkich na jeden motocykl i do tego jeszcze wypchane plecaki. To my pójdziemy pieszo. 45 minut spacerem pod górkę. Przecież jesteśmy na wakacjach. Oddaliśmy mu jeden plecak. Zabawnie wyglądał obładowany takim wielkim plecakiem.
Poszliśmy. Mijaliśmy pary tańczące tango na deptaku. Muzyka głośna na pół miasta. Nikt się niczym nie przejmował. No i mnóstwo motocyklistów. Bo przecież tu ciepło. Wieczny sezon. Tylko dlaczego oni jeżdżą bez kosków? To że w spodenkach i japonkach, to jeszcze rozumiem, ale bez kasku!? To istne szaleństwo. Nie mówię o tych na skuterach, chociaż ich jest szczególnie dużo, ale o tych na najprawdziwszych ciężkich motocyklach…. Bez kasku. Podobno nie stać ich na kask, bo przecież tu bieda a oni młodzi. a na motocykl i paliwo stać?
Wszędzie tłoczno. Albo motocykliści, albo kierowcy których słychać już z daleka. Nie z powodu głośnych samochodów. Muzyka na full, zimny łokieć i jedzie na miasto. A że miasto można odjechać w ciągu kilku minut, to jeżdżą w kółko. No bo co tu robić?
Trochę zboczyliśmy z drogi. Szliśmy ciemnymi, nieprzyjemnymi ulicami. Stanęliśmy zdezorientowani na skrzyżowaniu szukając ulicy. Cała rodzina przyszła nam pomóc. Bo jeden nie mówił po angielsku, nie szkodzi, mama mówi. Zawołał ją. No mówi, ale nie wie jak nam to wytłumaczyć. No to zwołał kolejnego. Więc, jeden mówił, kolejny trzymał latarkę, a mama była bodygardem, bo chyba najbardziej męska z nich wszystkich. I tak sobie żyją.
Philip mieszka sam, ma żonę i dzieci ale nie mieszkają z nim. każdy w innej części świata. Ma 47 lat ale jego zachowanie na to nie wskazuje. Wciąż młody duchem, na swoim motocyklu przemierza Martynikę. Pracuje jako organizator wakacji dla Francuzów. Załatwia im hotele i wszystko inne. A nam załatwił swój piękny dom z tarasem, ogródkiem i psem. Dom stoi na wzgórzu, pomalowany na czerwono z jasnym dachem. Jest duży, piękny ze starodawnymi meblami i niezbadany. No bo po co samotny facet ma sprzątać. Zresztą wcale nam to nie przeszkadzało. Okna są. No bo dlaczego miałoby nie być? Ale nie mam w nich szyb. Bo i co? Przecież tu jest tak ciepło,naturalna klimatyzacja działa… I wpuszcza setki komarów. Do mnie na szczęście nie lecą, najwidoczniej nie mam słodkiej krwi. Ale Damian nie mógł przez nie spać.
Zjedliśmy wspólną kolację na tarasie. Poszłam spać, bo przecież tu 22 a w Polsce 3 nad ranem. Więc ja smacznie spałam w tym pięknym domu a Damian z Philipem rozmawiali do późna. Chyba zaleźli wspólny język. Bo przecież obaj jeżdżą a motocykliści to jedna wielka rodzina. No więc czujemy się jak w domu.
0 Comments