Lima – jak zawsze wszystko kończy się…. salsą
Po długim locie i zmianie strefy czasowej byłam pewna, że prześpię co najmniej 10 godzin. Niestety obudziłam się już po 5 godzinach snu, o 5 nad ranem czasu miejscowego. Oj, niedobrze. Do 10 czekałam z wyjściem z domu, mając nadzieję, że może mój CS w końcu się obudzi i będę mogła go poznać. Dopiero później okazało się, że on wcale nie mieszka w tym mieszkaniu… 🙂
Wyszłam na ruchliwą ulicę. Samochody mijały mnie jak szalone a moje rozbiegane oczy podążały tuż za nimi. Gdzie ja wylądowałam? W niebie? Co chwila dostrzegałam jakiś piękny stary samochód, który w europie zrobiłby wielką furorę, a tutaj jest tylko złomem do jeżdżenia, o którego nikt nie dba. Najchętniej zabrałabym je wszystkie ze sobą i zaopiekowała się nimi.
Mieszkanie mojego CS znajduje się w Miraflores, czyli jednej z najbardziej turystycznych dzielnic Limy. Po kilku minutach spaceru doszłam do Parku Kennediego, który słynnie zamieszkujących go kotów. Koty, koty, wszędzie koty. Zadomowiły się tutaj uciekając przed gołębiami. Ich wieczna wojna znana jest w Limie każdemu. Gołębi w okolicy parku nie da się już znaleźć, ale sama nie wiem co jest gorsze…..
Przed parkiem uzbrojona policja, jakby czekająca na jakąś nielegalną manifestację. Na nic nie czekali. Po prostu tak sobie stali i gaworzyli o życiu.
Park Kennediego nie jest duży, ale za to bardzo urokliwy. Zielona, świeżo wystrzyżona trawa, rabatki z kwiatami i dookoła leżący ludzie degustujący się słońcem. Na samym końcu parku stoi kościół. Tam już nie ma tłumów. Tylko kilka osób modlących się w ławkach.
Byłam sama, zdecydowanie wiedziałam jednak, że nie chcę tego czasu tak spędzić. Umówiłam się więc z Mariane – 24 letnią niemką podróżującą po Ameryce Południowej od 6 miesięcy. I zamierza podróżować kolejnych 6!
Pomyślałam sobie o moich marnych trzech miesiącach, które ledwo wystarczą mi na poznanie 3 państw. Szybko wyrzuciłam z siebie złe myśli przypominając sobie dlaczego mam tylko tyle czasu. Przyjaźń jest ważniejsza od wielu innych rzeczy i czasami nawet od podróży również. Nie wybaczyłabym sobie gdyby zabrakło mnie na ślubie przyjaciółki. Świat poczeka!
Poszłyśmy na plażę. Podobno deptaki w Limie zachwycają każdego przyjezdnego. Mnie nie zachwyciły. Czyste, wyłożone kostką biegnące wzdłuż klifów i ruchliwej ulicy. Spacerowałyśmy dzieląc się przy tym opowieściami z naszych podróży. Tymi miłymi i tymi, których nie wspominamy z uśmiecham na twarzy. Bo każdy ma takie opowieści, szczególnie jeśli jest samotnie podróżującą dziewczyną. Przeszłyśmy na temat mężczyzn, opowiadając sobie o latynoskich sposobach na podryw. Nie musiałyśmy długo czekać na potwierdzenie naszych opowieści. Jakby na zawołanie kilku chłopców zaczęło nas zagabywać, zapraszając na plażę, drinka i wiele innych aktywności. Spojrzałyśmy na siebie i wybuchnęłyśmy śmiechem. Chłopcy speszeni dali nam spokój. Jednak nie zawsze tak łatwo odpuszczają. Niestety ten aspekt samotnych podróży zawsze jest ciężki, szczególnie po krajach Ameryki Południowej. Panowie z gorącą krwią zawsze chętnie adorują Panie. A jeśli Pani ma niebieskie oczy, noooo, to już po niej. Przepadła w morzu komplementów, zapewnień miłości i najlepiej od razu oświadczyn i ślubu.
Chciałam zobaczyć trochę miasta. Poszłyśmy do Baranco – dzielnicy, która kiedyś była małą wioską na obrzeżach Limy z domkami letniskowymi dla zamożnych mieszkańców. Dziś to dzielnica pubów, barów, klubów, artystów… kolorowe domki, wąskie uliczki, place i piękne widoki na morze…. Tam spróbowałam mojego pierwszego peruwiańskiego dania: ceviche, czyli ryby z dużą ilością cytryny . Do tego psico sour, czyli drink wytwarzany z pisca, cytryny i jajka. Ach, żyć nie umierać! 🙂
Wróciłam do domu zmęczona po całym dniu chodzenia. Miała nadzieję, że szybko położę się spać. David, czyli mój CS, nie dał mi jednak przespać tej nocy. – idziemy do baru?- zapytał z uśmiechem.
Chciałam odmówić, jednak ciekawość zobaczenia miasta nocą i napicia się kolejnego pisco sour wygrała. Poszliśmy do La Noche, znanego baru z muzyką na żywo. Zazwyczaj w poniedziałki grają tam jazz. Tej nocy było inaczej. Grali salsę! Najprawdziwszą salsę! Nogi same rwały mi się do tańca. Tańczyliśmy tak z Davidem, aż koncert się skończył. – mówiłaś, że umiesz tańczyć, ale Ty tak naprawdę nie tylko tańczysz, Ty czujesz to całą sobą – powiedział nie mogąc złapać tchu. -Zdecydowanie masz w sobie latynoską krew .
Lotar
Brawo dla autora
13 lutego 2015 at 13:29