Cartagena – wow, wow, wow
Zanim zaczniesz czytać, włącz muzykę.
moje podróże bez niej wyglądałyby całkiem inaczej. 🙂
Po dwóch dniach odpoczynku w Baranquilli, kiedy mogłam przygotować się do dalszej podróży, dowolnie jeździć samochodem i czuć się jak w domu, przyszedł czas na naszą kolejna wyprawę. Kartacheno przybywamy. Znów zapakowaliśmy rzeczy do bagażnika, tym razem bez namiotu i siatki na motyle. W końcu jedziemy do miasta. Będziemy robić za typowych mieszczuchów, spać w hotelu i dobrze się bawić. Przez kilka dni mieszkania w Baranquilli zaoszczędziłam trochę pieniędzy. Czas je wydać.
Jak zwykle usiadłam za kierownicą. Od pewnego czasu już nawet nie musiałam prosić o kluczyki, po prostu je dostawałam. Półtorej godziny jazdy po przyjemnych drogach i śpiewania piosenek. Zanim się obejrzeliśmy, już byliśmy na miejscu. Jechaliśmy wybrzeżem, po prawej stronie Ocean, po lewej mury starego miasta a przed nami światła wieżowców w nowej części miasta. – wow- wyrwało mi się z ust. (to najczęściej wypowiadane przeze mnie słowo przez ostatni tydzień) – Ale tu pięknie, dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej, że Kartachena jest taka piękna – zapytałam Carlosa prowadząc samochód przez oświetlone ulice.
– to nie wiedziałaś, że to najpiękniejsze kolumbijskie miasto?- uśmiechnął się pilnując nawigacji
Zdecydowanie było. A przynajmniej najpiękniejsze, z miast, które do tej pory widziałam.
Kartachena jest typowym miastem kolonialnym. Stara część miasta otoczona jest murami. Kiedy przekroczysz mury Twoim oczom ukazują się piękne, kolorowe, kolonialne domy z wielkimi balkonami porośniętymi kwiatami. Po kilku pierwszych krokach przez chwilę poczułam się jak w Walencji. Poczułam to same uczucie, które kiedyś poczułam do Walencji. Uczucie zauroczenia, które kończy się chęcią zamieszkania w danym miejscu.
Carlos nie dziwił się moim spostrzeżeniom. Jemu też Karachena wydawała się szczególna… Wydawała się, bo po dłuższym pobycie całkowicie zmieniłam o niej zdanie….
Początek weekendu, hotel który Carlos znalazł nie przypadł mi do gustu, no może raczej jego cena, bo za osobę musieliśmy zapłacić aż 60 pesos, to 30 dolarów. I co z tego, że hotel, przecież ja zamierzam tańczyć całą noc, nie potrzebuję luksusów. Do tego jeszcze jest położony blisko plaży, ale od centrum daleko, więc trzeba wziąć taksówkę. Znajdę coś lepszego, uparłam się przeglądając booking. Na stronie było mnóstwo tańszych hoteli i to bliżej centrum.
– jak chcesz, to możemy jechać i je zobaczyć – zaproponował Carlos widząc moje niezadowolenie. W taki sposób straciliśmy ponad godzinę na jeżdżenie po mieście i oglądanie zapełnionych hoteli. Co z tego, że na stronie mają wolne miejsca, skoro początek weekendu i w rzeczywistości wszystkie miejsca zajęte. Wróciliśmy do pierwszego hotelu. Szybki prysznic i idziemy zobaczyć miasto a później… później będziemy tańczyć do białego rana, bo przecież w Kartachenie jest dużo salsowych klubów.
Dojechaliśmy do centrum. Spacerowaliśmy oświetlonymi, wąskimi uliczkami przepełnionymi dźwiękami salsy dochodzącymi z prawie każdego miejsca. Już nie mogłam doczekać się salsoteki. Carlos zna Kartachenę, więc na pewno zabierze mnie w najlepsze miejsce. Pierwsze miejsce świeciło pustkami, poza tym, że wstęp kosztował 15 pesos. Dziękuję, nie wchodzę! Drugie, z muzyką na żywo i choreografią specjalnie dla turystów, którzy z trudnością naśladowali podstawowe kroki. Również podziękuję! Podobno do trzech razy sztuka. Idziemy dalej. El Fidel, to bardzo sławna salsoteka w Kartachenie. Nie jest duża, ale zawsze można znaleźć w niej miejscowych tańczących salsę. Tak naprawdę nie widziałam jeszcze jak tańczą salsę tutejsi. Umierałam z ciekawości. Na dole turyści, na górze tutejsi “tancerze” popijający aguardiente (kolumbijski alkohol), bo przecież bez aguardeinte tutaj nikt się nie bawi. Ewentualnie może zastąpić ją jeszcze butelka rumu. Kiedy ja tańczę, nigdy nie piję, kolumbijczycy prawie nigdy nie tańczą bez butelki mocnego trunku. Tańczyliśmy z Carlosem do mało komercyjnej muzyki (przynajmniej nieznanej w Europie), co kilka piosenek przyglądałam się miejscowym, którzy prawie wlepieni w siebie robili małe salsowe kroczki. Zdecydowanie nie był to mój styl. O 2 zamknęli klub. że co? Ale my ledwo zaczęliśmy tańczyć. Zaczęliśmy szukać innego miejsca. Trafiliśmy na szkołę salsową, w której odbywają się imprezy. Nie tańczył nikt, ale za to podobała nam się muzyka. Zostajemy. Zaczęliśmy tańczyć i tym samym rozruszaliśmy towarzystwo, które również zaczęło się bawić. Odpoczywaliśmy tylko wtedy, kiedy puszczali ballenato, bo ja nie tylko nie umiem tego tańczyć, ale też bardzo go nie lubię. Było gorąco. Nasze również ciepłe piwo popijaliśmy na jednym z balkonów wychodzących na urokliwą uliczkę. Mogłabym tu zamieszkać – wskazałam palcem na jedno z mieszkań otoczone kwiatowym balkonem z informacją :do wynajęcia. – przenieś się -zażartował Carlos – też kiedyś chciałem tu mieszkać, ale wylądowałem w Barranquilli, może teraz będę miał okazję się przeprowadzić – stwierdził.
Zdecydowaliśmy, że do hotelu wrócimy pieszo. Spacerowaliśmy brzegiem Oceanu podziwiając oświetlone miasto. Źle się czułam. Dzisiaj podczas prysznica zauważyłam guza na nadgarstku. Zazwyczaj nie przejmuję się jakimkolwiek bólem, ale Crlos wzbudził we mnie niepokój. Podczas powrotu do hotelu czułam dziwny ból w mięśniach. To na pewno chwilowe osłabienie. Jednak spojrzenie mojego współtowarzysza mówiło całkiem co innego. Gdy wróciliśmy do hotelu, z poważną miną oświadczył – usiądź, muszę powiedzieć Ci coś ważnego – spojrzał na mnie jakby naprawdę coś się stało – Twoje objawy wskazują na to, że złapałaś Chikungunię – powiedział, a przez twarz nie przebiegł mu nawet najmniejszy uśmiech – bolą Cię mięśnie, i zaczynasz czuć się osłabiona. Prawdopodobnie obudzisz się dzisiaj w nocy z bólem wszystkich mięśni. Przez najbliższe dwa tygodnie nie będziesz mogła nic robić, nie będziesz w stanie się ruszać…. – opisywał mi moje przyszłe życie – to będzie oznaczało nie tylko chwilową przerwę w wakacjach, ale również koniec Twojej podróży, bo zanim dojdziesz do siebie, to chwilę to zajmie. – nie martw sie, zaopiekuję się Tobą – powiedział na pocieszenie, na pewno nie zostawię Cię tu samej- zapewnił – mimo wszystko, mam nadzieję, że się mylę i że to tylko podobne objawy, chcę jednak, żebyś miała świadomość jak to wygląda -zakończył.
W moich oczach pojawiła się panika. Jak to koniec podróży – to niemożliwe – to na pewno tylko zły sen. Co prawda pogryzły mnie komary i to dosyć intensywnie, jednak nie mogłam uwierzyć w to, że akurat jeden z nich był nosicielem tej strasznej choroby.
Chikungunia, to wirus pochodzący z Chin. Jeszcze do niedawna w Kolumbii nikt o nim nie słyszał, ale od roku rozprzestrzenia się po wybrzeżu. Nie jest śmiertelny, ale przykuwa do łóżka na długi czas. Objawia się bólem mięśni, tak mocnym, że chorzy czasem wolą umrzeć. A skąd to wiem? Bo Carlos przez niego przechodził. Złapał go właśnie w Kartachenie. Przez dwa tygodnie leżał w bezwładnie w łóżku. Przechodził też dwa razy malarię i mówi, że zdecydowanie woli malarię niż Chikungunię.
Tej nocy bałam się zasnąć. Bałam się tego, co przyniesie ranek….