Olon – nasze codzienne podróżnicze życie
Z samego rana zabraliśmy nasze plecaki i z ulgą opuściliśmy Montanitę. Nie zdecydowaliśmy się nawet na hotelowe śniadanie. W miejscowej piekarni kupiliśmy zapas chleba i bułek, do tego biały ser za dolara. (tu wszystko kupuje się za daną kwotę: chleb za dolara, ser za dolara….. ile masz, za tyle kupisz). Nie pytałam gdzie jedziemy, wierzyłam, że Martin zabierze mnie w miejsce, gdzie znajdę ciszę i spokój.
Zaledwie 10 km od Montanity położone jest Olon. To mała wioska z pustą plażą i brakiem turystów, głównie miejscowi. Martin już tu był, mieszkał na małym parkingu położonym tuż przy plaży, jednak teraz widniała tam tabliczka z zakazem rozbijania kempingów. Dla niego nie ma zakazów. Poszliśmy do rady wsi i opowiedzieliśmy im o „naszej” podróży przez Amerykę Południową, o tym jak bardzo jesteśmy spokojni i dbamy o swoje otoczenie. Rada bez problemu zrobiła wyjątek i pozwoliła nam zostać tak długo, jak tylko będziemy chcieli.
Urządziliśmy swój dom. Dopiero teraz mogłam poznać zawartość samochodu. Obok niego stanął metalowy stolik, który służył za oparcie tylnego siedzenia, dwa krzesła będące skrzynkami na wszystkie niezbędne rzeczy, naczynia, sztućce, kubki do tego nasza przenośna kuchnia. W samochodzie było wszystko, co niezbędne do życia w trakcie kilkuletniej podróży. Zjedliśmy przepyszna śniadanie z kawą. Po śniadaniu rozpoczęliśmy normalne, podróżnicze życie. Między drzewami rozwiesiliśmy hamak, który Martin dostał od swojej siostry, kiedy znudziło mnie już leżakowanie w hamaku, powiesiliśmy pas, po którym uczyłam się chodzić. Straszna to była dla mnie mordęga, ponieważ chodzenie po linie wymaga skupienia. Kiedy liny miałam już dość, czyli po jakichś pięciu minutach, rozpoczęliśmy naukę żonglowania. Zajęło mi to kolejnych pięć minut i na chwilę odłożyłam znienawidzone piłeczki, które wciąż spadały na ziemię. Na koniec położyliśmy się pod drzewami zaczytani w książki. Nasze sielankowe życie przerywali tylko miejscowi, którzy przychodzili do nas widząc dziwny samochód z „czymś na dachu”. To coś było naszym domem. -Otworzę namiot dopiero pod wieczór, bo skupia zbyt dużą uwagę – powiedział M. Dopiero później zrozumiałam, co miał na myśli. Na dachu Ranault zamontowany był wielki namiot. Martin kupił go w stanach za 2000 dolarów. Dla zestawienia samochód kosztował 700 dolarów. Cena na początku mnie przeraziła, jednak miała swoje uzasadnienie. Namiot rozkładało się 30 sekund. Nie przesadzam. Wystarczyło pociągnąć za drabinkę, a cała konstrukcja sama się podnosiła, by stworzyć duży, trzyosobowy dom na dachu. Wewnątrz wyłożony grubym materacem świetnej jakości.
Ledwo rozłożyliśmy namiot, a już ściągnęliśmy tłumy gapiów, którzy przyszli do nas dziwiąc się naszemu domkowi na dachu.
Cały dzień minął nam na „ambitnych czynnościach” a wieczorem ugotowaliśmy kolację, zapraszając naszych sąsiadów z niebieskiego busa. Ojciec z córką pochodzili z Urugwaju. Mieszkali w samochodzie od 3 lat, to nie była podróż, to sposób na życie, ponieważ w Urugwaju nie mieli żadnej przyszłości. Była też matka, jednak kilka dni temu uciekła z jakimś napotkanym mężczyzną. Teraz ojciec, który kiedyś nie był lepszy od matki, zrozumiał błędy swojego wychowania i stara się to wynagrodzić 4letniej córce. Spędziliśmy wieczór wsłuchując się w dźwięk gitary na której grał oraz opowieści o jego smutnym życiu. Strasznie było nam go żal, jednak droga, którą kroczył była wybrana przez niego. To on zdecydował, że chce mieszkać w samochodzie i żyć z dnia na dzień…
Poszliśmy spać w melancholijnych nastrojach a rano wróciliśmy do naszego „normalnego” życia, które to właśnie my wybraliśmy.